czwartek, 21 września 2017

Po co matce mózg?

W myśl znanej zasady, że nieużywany organ zanika, albo tej drugiej, bardziej praktycznej, że jeśli przez rok czegoś nie użyłeś, to już nie użyjesz, nie widzę swojej umysłowej przyszłości w świetlanych barwach. I buty na obcasie też średnio wypadają, jeśliby je rozważać z tej perspektywy.

No bo jest sobie taka ja, matka taka. Kiedyś, kiedy matką jeszcze nie była, to uczestniczyła w jakiejś kulturze, w wydarzeniach jakichś czy nawet eventach, bo bardziej międzynarodowo brzmią. Zaznawała rozrywek mniej lub bardziej wyszukanych. Książki czytała w dużych ilościach. O świecie coś wiedziała. Jadła sushi, piła latte, coś nawet w obcych językach umiała powiedzieć, a i centrum stolicy nie raz i nie dwa razy w tygodniu widziała. I ubrana była ładnie. Żakiet jakiś, bluzka z kołnierzykiem i stanik z koronką. Obcas czasem. Pomalowana była. Oko tuszem przeciągnięte, a na poliku podkład. Być może też, gdzieś na dnie jej serca, tliła się ambicja.

I co się stało? I stało się dziecko. I jakichże to eventów aktualnie jako matka zaznaję? No do Pepco chodzę. Do Rossmana chodzę. Ale tylko do jednego, bo w drugim jest marny wybór pieluch i chusteczek nawilżanych, także sorka, jakieś standardy jednak muszą być zachowane. Jak już coś czytam to najczęściej są to artykuły typu „Jak zblendować indyka z marchewką, żeby dziecko się nie zadławiło”, „Pierwsze objawy ząbkowania” oraz „Kolor kupy jako wyznacznik zdrowia niemowlęcia”. Nie jem sushi, tylko rybę z kapuchą i ziemniorem. Nie pijam latte, tylko coś, co mi się sypnie ze słoika, ja to zaleję niekoniecznie już wrzątkiem i chlapnę w to mleko. W obcych językach się w sumie dogaduję, bo Hanka mówi „babuba” „brrruppprrup” „ajjjiiiiga” i jeszcze kilka zwrotów zna. Ja też znam, więc się dogadujemy. A jak pojechałam do stolicy, to się okazało, że zniknęła Rotunda i budynek za nią. Szczęście, że się z nikim pod tą Rotundą nie umówiłam. A i z tym ubiorem i wyglądem to jest rozkrok. Bo z jednej strony wiadomo, że skoro spędzam 90% czasu z dzieckiem w domu, a dziecko takie do najczystszych istot nie należy, szczególnie kiedy mówi „brrruppprrup” z paszczą pełną marchewkowej papki (bo na szczęście wyczytałam, jak to zblenować), a i za bardzo starań nie doceni, to po co się stroić w żakiety, kołnierzyki i szpilki? Z drugiej jednak strony mówią, że to się dla siebie robi. Może i coś w tym jest, może jakbym patrzyła na siebie taką jakąś lepiej ubraną, to by się milej patrzyło, samoocena by podskoczyła czy coś. Ale też i umówmy się, nigdy się nie stroiłam po domu. Zawsze po pracy z wielką radością zrzucałam te mundurki i wskakiwałam w dres. A szkoda też zafajdać ulubione bluzki tą marchewką, co to z dziecięcia wypadła. No dobra, mówią, to się do tego Pepco wystrój chociaż, na miasto w końcu idziesz. Ale tak szczerze, to bym się czuła jak debil idąc z wózkiem, w pełnym makijażu, żakiecie i kołnierzyku. No i tak chodzę w jeansach, swetrach i z kitkiem na czubku głowy, bo jeśli tylko włosy rozpuszczę, to pół wypadnie sama, a pół wyrwie mi Hanka. O przydatności staników z koronką już nawet nie będę się rozwodzić. No i jeszcze ambicja. Ohohoho, ambicji we mnie sporo. Dziś np. Hanka zjadła kaszkę z jabłkiem na śniadanie i marchewkę na obiad. I to był mili państwo sukces. Challenge completed. Goal achieved. Już układam nowy development plan: jutro brokuł! Co za emocje.

Ale do czego ja zmierzam? Ano zmierzam do tego, że łatwo wpaść w te wszystkie pułapki. Nie używać mózgu, nie czytać, nie zakładać fajnych ciuchów, kupować ciuchy tylko dla dziecka, gadać o kupkach i zupkach, a na fejsie obczajać hity z gazetek. Ciężko jest tak w tym pływać, żeby trzymać głowę jakoś nad powierzchnią i nadal móc odetchnąć prawdziwą sobą. To macierzyństwo jest dobre, jest piękne. Cudownie jest patrzeć, jak dziecko rośnie, jak się rozwija, jakie jest śliczne w tych nowych spodenkach z Pepco, jak się śmieje i gada, ale warto też gdzieś wykrzesać kawałek siebie dla siebie. I kiedy uda się tę małą istotę sprzedać na chwilę dziadkom czy tatusiowi, to zrobić sobie prawdziwą, parzoną kawę, dodać spienione mleko (wyjąwszy uprzednio baterie z laktatora i włożywszy je do spieniacza), otworzyć na chwilę książkę czy zrobić cokolwiek, żeby znowu poczuć się… człowiekiem, kobietą. Nie tylko matką.

A pisze o tym dlatego, że ja na chwilę utknęłam. I ciężko jest się wygrzebać, przestawić, zadziałać. Najłatwiej jest usiąść i marudzić. Bo jesień. Bo deszcz. Bo fuj. Bo apocotokomu. I oczywiście znam swoje priorytety w życiu, a picie latte, jedzenie sushi czy ładne ciuchy nie są wyznacznikiem mojego szczęścia. Są za to miłym dodatkiem do rzeczywistości.
Nie ukrywam, że sklecenie kilku zdań tutaj jakoś mi pomogło. Więc mały krok jest. Jutro może się nawet uczeszę "na miasto".
Buziaki!


Zdjęcie pt. "Matka Polka Tarasowa Zamyślona"