W
myśl znanej zasady, że nieużywany organ zanika, albo tej drugiej,
bardziej praktycznej, że jeśli przez rok czegoś nie użyłeś, to
już nie użyjesz, nie widzę swojej umysłowej przyszłości w
świetlanych barwach. I buty na obcasie też średnio wypadają,
jeśliby je rozważać z tej perspektywy.
No
bo jest sobie taka ja, matka taka. Kiedyś, kiedy matką jeszcze nie
była, to uczestniczyła w jakiejś kulturze, w wydarzeniach jakichś
czy nawet eventach, bo bardziej międzynarodowo brzmią. Zaznawała
rozrywek mniej lub bardziej wyszukanych. Książki czytała
w dużych ilościach. O świecie coś wiedziała. Jadła sushi, piła
latte, coś nawet w obcych językach umiała powiedzieć, a i centrum
stolicy nie raz i nie dwa razy w tygodniu widziała. I ubrana była
ładnie. Żakiet jakiś, bluzka z kołnierzykiem i stanik z koronką.
Obcas czasem. Pomalowana była. Oko tuszem przeciągnięte, a na
poliku podkład. Być może też, gdzieś na dnie jej serca, tliła
się ambicja.
I co
się stało? I stało się dziecko. I jakichże to eventów aktualnie
jako matka zaznaję? No do Pepco chodzę. Do Rossmana chodzę. Ale
tylko do jednego, bo w drugim jest marny wybór pieluch i chusteczek
nawilżanych, także sorka, jakieś standardy jednak muszą być
zachowane. Jak już coś czytam to najczęściej są to artykuły
typu „Jak zblendować indyka z marchewką, żeby dziecko się nie
zadławiło”, „Pierwsze objawy ząbkowania” oraz „Kolor kupy
jako wyznacznik zdrowia niemowlęcia”. Nie jem sushi, tylko rybę z
kapuchą i ziemniorem. Nie pijam latte, tylko coś, co mi się sypnie
ze słoika, ja to zaleję niekoniecznie już wrzątkiem i chlapnę w
to mleko. W obcych językach się w sumie dogaduję, bo Hanka mówi
„babuba” „brrruppprrup” „ajjjiiiiga” i jeszcze kilka
zwrotów zna. Ja też znam, więc się dogadujemy. A jak pojechałam
do stolicy, to się okazało, że zniknęła Rotunda i budynek za
nią. Szczęście, że się z nikim pod tą Rotundą nie umówiłam. A i
z tym ubiorem i wyglądem to jest rozkrok. Bo z jednej
strony wiadomo, że skoro spędzam 90% czasu z dzieckiem w domu, a
dziecko takie do najczystszych istot nie należy, szczególnie kiedy
mówi „brrruppprrup” z paszczą pełną marchewkowej papki (bo na szczęście wyczytałam, jak to zblenować), a i
za bardzo starań nie doceni, to po co się stroić w żakiety,
kołnierzyki i szpilki? Z drugiej jednak strony mówią, że to się
dla siebie robi. Może i coś w tym jest, może jakbym patrzyła na
siebie taką jakąś lepiej ubraną, to by się milej patrzyło, samoocena by podskoczyła czy coś. Ale
też i umówmy się, nigdy się nie stroiłam po domu. Zawsze po
pracy z wielką radością zrzucałam te mundurki i wskakiwałam w
dres. A szkoda też zafajdać ulubione bluzki tą marchewką, co to z dziecięcia wypadła. No dobra, mówią, to się do tego
Pepco wystrój chociaż, na miasto w końcu idziesz. Ale tak
szczerze, to bym się czuła jak debil idąc z wózkiem, w pełnym
makijażu, żakiecie i kołnierzyku. No i tak chodzę w jeansach, swetrach i z kitkiem na czubku
głowy, bo jeśli tylko włosy rozpuszczę, to pół wypadnie sama, a
pół wyrwie mi Hanka. O przydatności staników z koronką już nawet nie będę się rozwodzić. No i jeszcze
ambicja. Ohohoho, ambicji we mnie sporo. Dziś np. Hanka zjadła
kaszkę z jabłkiem na śniadanie i marchewkę na obiad. I to był
mili państwo sukces. Challenge completed. Goal achieved. Już układam nowy development plan: jutro brokuł! Co za emocje.
Ale
do czego ja zmierzam? Ano zmierzam do tego, że łatwo wpaść w te
wszystkie pułapki. Nie używać mózgu, nie czytać, nie zakładać fajnych
ciuchów, kupować ciuchy tylko dla dziecka, gadać o kupkach i
zupkach, a na fejsie obczajać hity z gazetek. Ciężko jest tak w
tym pływać, żeby trzymać głowę jakoś nad powierzchnią i nadal
móc odetchnąć prawdziwą sobą. To macierzyństwo jest dobre, jest
piękne. Cudownie jest patrzeć, jak dziecko rośnie, jak się
rozwija, jakie jest śliczne w tych nowych spodenkach z Pepco, jak
się śmieje i gada, ale warto też gdzieś wykrzesać kawałek
siebie dla siebie. I kiedy uda się tę małą istotę sprzedać na
chwilę dziadkom czy tatusiowi, to zrobić sobie prawdziwą, parzoną
kawę, dodać spienione mleko (wyjąwszy uprzednio baterie z
laktatora i włożywszy je do spieniacza), otworzyć na chwilę
książkę czy zrobić cokolwiek, żeby znowu poczuć się…
człowiekiem, kobietą. Nie tylko matką.
A
pisze o tym dlatego, że ja na chwilę utknęłam. I ciężko jest
się wygrzebać, przestawić, zadziałać. Najłatwiej jest usiąść
i marudzić. Bo jesień. Bo deszcz. Bo fuj. Bo apocotokomu. I oczywiście znam swoje priorytety w życiu, a picie latte, jedzenie sushi czy ładne ciuchy nie są wyznacznikiem mojego szczęścia. Są za to miłym dodatkiem do rzeczywistości.
Nie ukrywam, że sklecenie kilku zdań tutaj jakoś mi pomogło. Więc mały krok jest. Jutro może się nawet uczeszę "na miasto".